środa, 29 maja 2013

Wojciech Kłosowski - Nauczyciel Sztuki

Fantastyka i fikcja historyczna to gatunki zdominowane w naszym kraju przez prawicowych pisarzy. A co z lewackimi sercami, które też potrzebują pokrzepienia? Wydawnictwo Krytyki Politycznej zauważyło niszę i postanowiło ją wypełnić i tak oto ku zaskoczeniu wielu Krytyka Polityczna wydała krwistą i przewrotną powieść płaszcza i szpady.


Akcja Nauczyciela Sztuki rozgrywa się w XVI-wiecznej Hiszpanii. Na dworze księcia Ferdynanda w miasteczku Nájera organizowany jest turniej szermierki, mający wyłonić dworskiego fechmistrza, który zajmie się edukacją książęcego syna. Jednym ze starających się o tę posadę jest główny bohater powieści Gaspar De Los Reyes, który w końcu, w wyniku pewnych zawirowań, zamiast nauczać książęcego syna, sam zostanie uczniem nadwornego filozofa, będącego jednocześnie mistrzem Sztuki.
Sztuka nie jest oczywiście jedynie umiejętnością sprawnego posługiwania się bronią, ale całą filozofią, mówiącą o tym np. jak mądrze bronić słabszych:
- [...] Jak można pomóc za bardzo?
- Oto może najważniejsze pytanie tej lekcji. - Filozof wyprostował się, popatrzył na Gaspara badawczo. - Każdy ma obowiązek bronić się też sam. I bronić innych podług sił swoich. Bronić słabszych "za bardzo", to bronić ich tak, że poczują się zwolnieni z obowiązku własnej odwagi. Że będą jak dzieci chowające się za płaszcz ojca.
Na spotkaniu autorskim Wojciech Kłosowski, zapytany o to jak długo przygotowywał się merytorycznie do napisania książki, odpowiedział, że przygotowania nie zajęły mu dużo czasu, bo nie chciał pisać jednej z tych książek gdzie bohater wyjmuje pistolet 357. Magnum z nieruchomą 6-calową lufą... itd.; życie przeżywamy jako laicy i powieść też można pisać jako laik.

I tu z autorem się nie zgadzam. Powieści nie można pisać jako laik. Jeśli nasz bohater będzie używał pistoletu 357. Magnum to musimy znać jego parametry, wiedzieć kto takich pistoletów używa, tak aby nie napisać jakiejś oczywistej bzdury, co nie oznacza, że całą posiadaną wiedzą musimy się z czytelnikami dzielić.
A jeśli powieść ma rozgrywać się w XVI-wiecznej Hiszpanii to, aby odwzorować realia epoki nie wystarczy zamienić tu i ówdzie słowa według na podług.
Może dziś dziewczyna zapraszająca nowo poznanego chłopaka do domu powiedziałaby: Cholera. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś głupio... Dobrze. Słuchaj, chodźmy do mnie, ale jakoś nie potrafię wyobrazić sobie, że powiedziałaby coś takiego XVI-wieczna dwórka (nawet jeśli jest to historia alternatywna i na więcej można sobie pozwolić).
W przypadku odwzorowania realiów historycznych autor rzeczywiście pisze jak laik. Ale w przypadku fechtunku na którym najwyraźniej się zna, nie trzyma się już swojej zasady i tak z ponad 500 stron powieści, pierwsze 200 jest zdominowane przez szczegółowe opisy turniejowych walk (poza tym dzieje się dosyć mało):
Zastawi cięcie kwintą czy sekstą? Spróbuje wślizgnąć się pod cięcie septymą i ripostować błyskawiczną sekundą? Odpłynie w tył, wychodząc z dystansu? Zejdzie z linii ciosu na jeden z tak wielu sposobów? Zobaczymy. Gaspar cofnął się o dwa kroczki, a potem nagle zaatakował prymą z bardzo wyciągniętego wypadu. [...]
Filozof zrobił coś kompletnie niezrozumiałego, jakby się zgubił. Zastawiając się kwintą wykonał cień ruchu rozpoczynając ucieczkę z dystansu, ale zanim cios dotknął zastawy, w przeciwtempie zrobił krótki krok do przodu, zostawiając jednak uniesioną zastawę za sobą i przyjmując cięcie ponad własnym karkiem. Gaspar już w połowie cięcia zrozumiał, co się dzieje i przechylał się na lewo, gotów uciekać w lewy skos przed zabójczą kwintą, gdy tylko stopa dotknie posadzki.
Kiedy wreszcie turniej dobiega końca cała historia zaczyna nabierać rozpędu, pojawiają się dworskie intrygi, nagłe zwroty akcji, na scenę wchodzi fanatyczny inkwizytor. Autor bardzo wprawnie prowadzi wielowątkową narrację, ale jednocześnie nie potrafi nakreślić zdecydowanych, wiarygodnych bohaterów. Ci, którzy mają być źli są ewidentnie źli, fanatyczni, nietolerancyjni i niezbyt inteligentni, natomiast cała reszta jest szlachetna i zaskakująco bystra. Kobiety są samodzielne, inteligentne i zaradne. Mężczyźni szanują emancypację kobiet, są tolerancyjni i brzydzą się występkiem.

Oczywiście jest to piękna wizja, tak samo jak piękne wizje przed czytelnikami roztaczał Tadeusz Konwicki w produkcyjniaku Przy budowie wydanym 1950 roku. U Konwickiego odpowiednikiem nauczyciela Sztuki, jest przodownik pracy, któremu z załogi bumelantów udaje się zrobić ludzi świadomych swojej misji, ciężko pracujących dla dobra ojczyzny:
Narada wytwórcza ciągnęła się długo. Sypały się projekty uproszczeń pracy. Każdy uważał za punkt honoru zaproponować jakieś ulepszenie. Kitowiczowi mdlała ręka od pisania.
Tak samo Nauczycielowi Sztuki i Gasparowi udaje się przemienić bratanka biskupa - bon vivanta, którego ulubioną zabawą jest cwałowanie przez miasto i rozpędzanie przerażonej tłuszczy, w świadomego młodego człowieka, który po tym jak spuszczono mu bęcki, jeszcze tego samego dnia dziękuje za naukę i przeprasza za to, że przyniósł wstyd swemu rodowi i herbowi, obiecując przed Bogiem, że to się nie powtórzy.

Oczywiście możliwe, że problem jest we mnie, że to ja jestem już na takie rzeczy za stara i zbyt zgorzkniała i pozostaje mi już tylko zamknięcie się w samotni i czytanie w kółko Wilka stepowego.
Dlatego o tym, czy chcecie czytać Nauczyciela Sztuki zdecydujcie sami, w internecie za darmo można przeczytać cztery pierwsze rozdziały.

Zanim się jednak oddalicie chciałabym jeszcze wspomnieć o Hannie Gill-Piątek, która odpowiada za piękną oprawę graficzną książki. Świetna robota!


Ocena: 2/5
Wydawnictwo: Krytyka Polityczna
Rok wydania: 2013

sobota, 25 maja 2013

"Jak iść śladami autora by nie wpaść na minę?" - spotkanie z tłumaczami

Sobota na Warszawskich Targach Książki była dniem reportażu. Od rana trwały spotkania z finalistami Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego: Wojciechem Jagielskim, Lidią Ostałowską, Edem Vulliamy i Mariuszem Zawadzkim. Ja jednak z niecierpliwością czekałam na niepozorny panel dyskusyjny, w planie specjalnie pewnie umieszczony w porze obiadowej, tak aby miłośnicy reportażu mogli zrobić sobie wtedy przerwę przed spotkaniami z kolejnymi autorami.
Trochę szkoda, bo spotkanie z tłumaczami jest w przypadku tej Nagrody równoznaczne spotkaniu z finalistami. (nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego, jako jedna z niewielu* w Polsce nagradza nie tylko autora, ale także tłumacza).


Na początku spotkania Maciej Zaremba Bielawski, jeden z jurorów Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego bardzo dosadnie przedstawił rolę tłumacza, mówiąc, że kiepski tłumacz może najlepszą nawet książkę całkowicie położyć, tak, że nie zostanie wzięta pod uwagę w zmaganiach konkursowych.
Działa to też oczywiście w drugą stronę, o czym wspomniał Janusz Ochab, tłumacz książki Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy, która wygrała tegoroczną edycję konkursu. Autor Ameksyki po ogłoszeniu wyników konkursu powiedział bardzo skromnie, że angielska wersja tej książki nie dostała żadnej nagrody, więc ta dzisiejsza nagroda to zasługa jego tłumacza.

Na szczęście coraz częściej mówi się o tym jak ważną rolę odgrywa tłumacz, ale mało kto wie, że jest to zawód nie tylko bardzo ważny ale także niebezpieczny. Co i rusz można wpaść na tłumaczeniową minę. I te miny właśnie, były tematem przewodnim tegorocznego spotkania.

Pierwsza zabrała głos Dorota Kozińska (tłumaczka Colina Thubrona), której miałam przyjemność słuchać już w zeszłym roku. Pani Dorota tak samo jak rok temu, nawiązywała do swoich nieprzyjemnych przejść z redaktorami i korektorami.
Tłumaczka przyznała, że gdy pierwszy raz wzięła do ręki książkę Colina Thubrona z przerażeniem stwierdziła, że wcale nie zna tak dobrze języka angielskiego, jak jej się dotąd wydawało. Jednak po długich godzinach spędzonych na przeglądaniu słowników idiomów, dotarło do niej, że związki frazeologiczne, którymi posługuje się autor nie istnieją, albo inaczej: dotąd nie istniały. W takim wypadku tłumacz musi znaleźć złoty środek: przetłumaczyć tekst tak, aby nie raził czytelnika, ale też tak, aby nadal wydawał się nieco dziwny jak miało to miejsce w oryginale.
Niestety, ulubionym powiedzeniem redaktorów jest: tak nie może być,bo tak się nie mówi; hotele zataczające się po niebie uznano więc za zwykły bełkot.
Dostało się także korektorom, którzy według pani Kozińskiej często ponownie redagują tekst i tak np. rwąca rzeka staje się po korekcie szarpiącą rzeką. 
Podsumowaniem opowieści było to, że redakcja powinna mieć większe zaufanie do tłumacza, a książka nie powinna w tłumaczeniu tracić swojej językowej unikalności na rzecz lekkostrawności i łatwości odbioru.

W tej materii pewnie dużo do dodania miałby także sam patron konkursu, który w 2005 roku mówił:
[...] z jak bardzo wrażliwą i delikatną materią ma do czynienia tłumacz, jak musi mieć wyostrzony wzrok i słuch językowy, językowy gust i intuicję, językową pamięć. Są to cechy najniezbędniejsze, tym bardziej że języki, z którymi tłumacz ma do czynienia, ulegają ciągłej przemianie, stałym przekształceniom, są w nieustannym ruchu, wzbogacają się, ewoluują, poszczególne słowa nabierają nowych odcieni i znaczeń. Jakiego potrzeba tu doświadczenia, czujności i smaku, aby wychwycić i odczytać sygnały tych zmian napływające do nas z czytanego tekstu, z jego ukrytej warstwy, z jego wnętrza!**
Od lewej: Maciej Zaremba Bielawski (juror), Saba Litwińska, Urszula Poprawska, Janusz Ochab, Jacek Giszczak, Dorota Kozińska oraz prowadzący spotkanie Sławomir Paszkiet

Atmosfera spotkania zaczynała niebezpiecznie zmierzać w kierunku tej znanej z przychodni lekarskich, gdzie każdy czeka na swoją kolej by trochę ponarzekać. Na szczęście uratował ją Jacek Giszczak (tłumacz Strategii antylop) opowiadając o minie na którą wpadła kiedyś Julia Hartwig, tłumacząc wiersz o pewnej paryskiej ulicy (niestety, nie wiem czyj to był wiersz, więc jeśli ktoś wie, to proszę o informacje). Prawdopodobnie ze względu na panującą wówczas cenzurę, ulica, która w wierszu nazwana jest starą szparą Paryża w kształcie waginy, u Julii Hartwig zamienia się w starą ulicę Paryża w kształcie pępka.
Widzicie już jaką władzę ma tłumacz? Niewielka zmiana w zdaniu i można tylko domyślać się ilu Polaków wystarało się o paszport, aby zobaczyć to urbanistyczne kuriozum.

Czy w związku z tymi wszystkimi minami, na które wpaść może tłumacz, warto jest konsultować się z autorami? Tu większość stwierdziła, że nie warto, bo autor zazwyczaj sam nie pamięta, gdzie popodkładał miny i jak je rozbroić. Innego zdania był Maciej Zaremba Bielawski, który powiedział, że jeśli autor nie jest autystą, albo celebrytą, to warto się z nim kontaktować. On sam dzięki temu, że skontaktował się ze Zbigniewem Herbertem, którego wiersze tłumaczył na szwedzki, zaoszczędził sobie bardzo dużo pracy (która najprawdopodobniej i tak byłaby bezowocna). W wierszu Herberta ulicą pełną ryżu idzie jednoręki mężczyzna; przekładając poezję, aby nie wpaść na minę, trzeba wiedzieć co symbolizują poszczególne fragmenty. Czego symbolem może być jednoręki mężczyzna? Okazuje się, że niczego. Jednoręki mężczyzna to po prostu jednoręki mężczyzna, idący ulicą zasypaną odłamkami szkła (pełną ryżu), którego Herbert widział na jakiejś fotografii.

Jak widzicie nie ma żadnych sztywnych zasad dotyczących przekładu, każdy robi to inaczej, a dobra znajomość języka obcego to tylko jeden z wielu czynników wpływających na jakość tłumaczenia.
Bo tłumacz to coś więcej niż google translator.
W tym sensie, przekładając tekst - otwieramy Innym nowy świat, tłumaczymy go, a tłumacząc - przybliżamy, pozwalamy w nim przebywać, uczynić go cząstką naszego osobistego doświadczenia. Jakże więc dzięki wysiłkowi tłumacza rozszerzają się nasze horyzonty myślowe, pogłębia nasze rozumienie, nasza wiedza, ożywa wrażliwość.
Dzisiaj, w XXI wieku, to szczególnie ważne, ponieważ nasz świat tak burzliwie rozwijając się, różnicując się i zmieniając, potrzebuje nieustannego tłumaczenia i objaśniania, w czym pomaga również przekład literacki [...]. Jest to większy wymiar i dodatkowy sens pracy współczesnego tłumacza. To dzięki niej autorzy mogą docierać wszędzie, a czytelnicy stawać się odkrywcami ludów i ziem jeszcze wczoraj im niedostępnym. Zresztą wiemy, w jakim stopniu tłumacz jest współautorem książki, w jakim stopniu, na danym terytorium książka ta może tylko dzięki niemu zaistnieć. Stąd nieustanna dla nich wdzięczność wszystkich czytelników i autorów, stąd gorące dzięki wszystkim Państwu!***
 I ja przyłączam się do podziękowań za rozszerzanie moich horyzontów myślowych!

* Drugą taką nagrodą, o której wiem jest Angelus Silesius
**, *** Fragmenty wykładu Tłumacz - postać XXI wieku wygłoszonego przez Ryszarda Kapuścińskiego podczas I Światowego Kongresu Tłumaczy Literatury Polskiej w Krakowie (całość)

niedziela, 19 maja 2013

Relacja z targów książki w Warszawie


Warszawskie Targi Książki już za mną. Nie piszę, że za nami, bo dziś jest jeszcze ostatni dzień, ale ja po wczorajszych i przedwczorajszych kompulsywnych zakupach uznałam, że lepiej dziś się już tam nie pojawiać.
W tym roku targi były wyjątkowe, bo odbywały się w nowym miejscu - na Stadionie Narodowym. Miało być o wiele luźniej i lepiej, bo to przecież ogromny teren, jednak po sobotnim staniu w ludzkim korku i kilku nieudanych próbach przebicia się do wyjścia obalam ten mit.
Ogromnym plusem było natomiast to, że zmęczeni chodzeniem mieli gdzie usiąść i odpocząć, czego brakowało w Pałacu Kultury, gdzie można było co najwyżej przycupnąć gdzieś na schodach. Na stadionie całe dolne trybuny były nasze.


Kolejną nowością, którą pojawiła się na targach była możliwość zamienienia książek papierowych na e-booki. Książki papierowe powędrują do Biblioteki Narodowej, a e-booki (500 do wyboru) zapewnia publio.pl. Tak też udało mi się pozbyć różnych przedziwnych książek, które miałam w domu, m.in. How Starbucks Saved My Life (miałam do niej pewien sentyment, bo była to pierwsza książka jaką przeczytałam po angielsku, ale to chyba za mało, żeby trzymać ją w domu... ).

Licznik pokazuje ile książek zostało już oddanych.


Oddałam cztery książki, w zamian dostałam cztery kupony z kodami i po powrocie do domu stałam się szczęśliwą posiadaczką czterech nowych e-booków:



Na targach zawsze znajdzie się też coś dziwnego, w tym roku o miano największego kuriozum przez chwilę walczyły stoisko Muzeum Sienkiewicza i stoisko z masującymi fotelami i jacuzzi, ale bezapelacyjnie wygrało jednak stoisko Scjentologów, na którym można było kupić różne książki Rona Hubbarda, ale można było też zbadać stres, wykonując "darmowy stres-test". Towarzyszący mi Krzysztof zdecydował się, a ja mam na to dowód:


Okazało się, że Krzysztof jest zestresowany, a pomóc może mu jedynie książka Dianetyka L. Rona Hubbarda. Dianetyka sprawiła, że zostałem gwiazdą. Zawsze miałem jakiś talent, by wspinać się trochę wyżej, ale to dzięki Dianetyce dotarłem na sam szczyt bez większych przeszkód - mówi gwiazda wspinaczki wysokogórskiej John Travolta.
Jak się pewnie domyślacie nasze całe oszczędności są już na koncie kościoła scjentologicznego, a my wreszcie czujemy się wolni (głównie od pieniędzy).





Kolejnym dziwnym stoiskiem było stoisko Muzeum Henryka Sienkiewicza, na którym bardzo smutny pan, znudzonym głosem zachęcał do kupowania rysunkowej biografii Henryka Sienkiewicza, jako idealnego prezentu na zbliżający się Dzień Dziecka.
Potem pojawił się tam podobno nawet manekin Sienkiewicza, ale tego już nie widziałam.






Oczywiście były też stoiska, która mi się bardzo podobały. W tej kategorii wygrało stoisko Słowackich i Czeskich klimatów. Portale czeskieklimaty.pl i slowackieklimaty.pl dotąd zajmujące się głównie sprzedażą czeskiej i słowackiej literatury, ostatnio stały się także wydawnictwami.
Panie na stoisku były bardzo miłe, chętnie opowiadały o książkach i całym projekcie, a do tego stoisko miało także wydaną specjalnie z okazji targów bardzo ciekawą gazetkę.
Kupiłam pięknie wydaną przez Słowackie klimaty powieść Pavola Rankova i udało mi się nawet zdobyć na niej dedykację od autora.


W części należącej do Czeskich klimatów, znalazłam też książkę Niedoparki, która podbiła moje serce (Niedoparki to domowe stworki żywiące się Twoimi skarpetkami. Zawsze biorą tylko po jednej sztuce, zostawiając Ci drugą, nie do pary – stąd ich nazwa). Niestety Krzysztof nie zgodził się mi jej kupić, mówiąc coś o moim wieku.


Warszawskie Targi Książki to nie tylko stoiska z książkami, ale też bardzo ciekawe spotkania. Ja najbardziej lubię te z tłumaczami. Dlaczego? O tym będzie w następnej notce.

wtorek, 7 maja 2013

Maciej Wasielewski - Jutro przypłynie królowa

Pan de… prosił biskupa de… o dworek na wsi, gdzie biskup nigdy nie bywał; ów odpowiedział: „Nie wie pan, że człowiek musi mieć jakieś miejsce, gdzie nigdy nie bywa, a gdzie wierzy, że byłby szczęśliwy, gdyby tam był”. Pan de…, po chwili milczenia, odpowiedział: „Słusznie: to właśnie stworzyło reputację Niebu”.*
Czyli wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, albo ładniej ujęte the grass is always greener on the other side, chociaż mi najbardziej się chyba podoba lakoniczne Rimbaudowskie życie jest gdzie indziej.
Dla kolejnych pokoleń hippisów, marzących o życiu w komunie, nie posiadaniu niczego, nie pożądaniu niczego, jedzeniu owoców prosto z drzewa, byciu panem własnego losu i innych rzeczach, o których marzą pokolenia hippisów, miejscem, gdzie trawa jest bardziej zielona była wyspa Pitcairn. Skrawek lądu na Oceanie Spokojnym, znajdujący się mniej więcej po środku niczego, na którym obecnie mieszka 60 osób, prawie do końca XVIII wieku był bezludną wyspą. W 1790 roku postanowili osiedlić się na niej buntownicy z brytyjskiego statku Bounty, wraz z porwanymi po drodze Tahitańczykami. Statek spalili, aby ukryć się przed ewentualnym pościgiem, ale może także, aby zaznaczyć odcięcie się od korony brytyjskiej.

Większość marzących o Pitcairn hippisów oczywiście nigdy tam nie dociera (bo i nie łatwo się tam dostać) i w tym tkwi piękno tej wyspy. Maciejowi Wasielewskiemu jednak udało się tam dotrzeć, a swoją książką Jutro przypłynie królowa niczym Pan de... ze wspomnianej anegdoty, odebrał wielu hippisom i niespełnionym anarchistom to miejsce, w którym nigdy nie bywali, a w którym na pewno byliby szczęśliwi.
Odebrał, bo jak to z takimi miejscami bywa, okazało się, że nigdy nie istniało.

Pitcairn to raj utracony, mocno już gnijąca Arkadia. 
Biblijny Adam zdradził się ze swoim grzechem, starając ukryć się przed Bogiem w rajskim ogrodzie; Pitcairneńczyków zdradza to samo. Im bardziej próbują się ukryć, nie wpuszczając na wyspę dziennikarzy, tym bardziej jasne staje się, że zerwali owoc z drzewa poznania dobra i zła.
Gęstniejąca, duszna i bardzo niepokojąca atmosfera, którą tak dobrze oddaje autor, pozwala nam odczuć, że coś, nie wiemy jeszcze dokładnie co, jest z tym rajem nie tak.
Wiesz, że kiedyś drzewa mandarynkowe były wspólne? - Lu marszczy czoło, jakby zobaczył coś nieprzyjemnego. - Wystarczyło pójść i nazrywać. Kiedyś wszystko było wspólne...
[...]
- ...w soboty organizowaliśmy przyjęcia. Laura piekła chleb, Pennie dusiła kurczaki na mleku kokosowym. Zbieraliśmy się wszyscy, każdy targał krzesło z domu, bo nie było gdzie usiąść. Kiedyś naprawdę byliśmy wspólnotą. W sierpniu obchodziliśmy Święto Melasy. Ścinaliśmy trzcinę cukrową, kruszyliśmy w młynie, a sok przelewaliśmy do donic. Potem gotowaliśmy wywar na otwartym ogniu, w sześciu wannach.
[...] szliśmy na ryby, wracaliśmy z pełną siatką, czterdzieści kilo, starczało dla wszystkich. Smażyliśmy te ryby na wspólnym ogniu, po południu była uczta. Każdy coś przynosił: arbuzy, ciasto chlebowe, mandarynki.
[...] 
- Dziś każdy ma swoje drzewa mandarynkowe. Wiele drzew zostało zatrutych.**
Reportaż Wasielewskiego jest o tym, co wydarzyło się na wyspie Pitcairn, ale jest też o czymś więcej. To kolejny głos w dyskusji nad tym, czy Hobbes miał rację i bez instytucji państwa pogrążylibyśmy się w chaosie? Czy stan natury to wojna każdego z każdym? Czy altruizm leży w naturze ludzkiej? A na koniec, czy wyspa Pitcairn kiedykolwiek rzeczywiście była rajem i czy możliwy jest raj tam, gdzie jest człowiek?
Nie liczcie jednak na jakąkolwiek odpowiedź, Jutro przypłynie królowa to w zasadzie same znaki zapytania, których po przeczytaniu nie da się tak łatwo z siebie strzepnąć, będą was uwierać, obcierać, nie dadzą spokoju. Czytajcie, ale nie mówcie, że nie ostrzegałam.
Każdego dnia słyszę coś nowego, coś, co przeczy wszystkiemu, co do tej pory powiedzieli. Komu wierzyć? Duszno. Pitcairneńczycy są jak wielopokoleniowa rodzina zmuszona żyć w przyciasnym mieszkaniu - knują i zwalczają się po cichu.***
Ocena: 4/5
Wydawnictwo Czarne
Rok wydania: 2013

*Sébastien-Roch Nicolas de Chamfort - "Charaktery i anegdoty"
** Maciej Wasielewski - "Jutro przypłynie królowa"
*** Ibidem